banner banner banner
Bezkrwawy
Bezkrwawy
Оценить:
 Рейтинг: 0

Bezkrwawy


Panicz Lee miał na imię Den, ale wołano na niego też Młody Lee. Skończył właśnie dwadzieścia lat, a dwa lata wcześniej ukończył szkołę. Wraz z siostrą mieli szczęśliwe dzieciństwo. Chłopak zaczynał jednak rozumieć, że ojciec zaplanował dla niego bardzo ciężkie życie. Co prawda przez całe życie pracował przed szkołą i po niej, ale był wtedy też czas na piłkę nożną, ping-ponga, a także dziewczyny na szkolnych potańcówkach.

To wszystko jednak minęło, podobnie jak jego szanse na życie seksualne. I tak nie było za bardzo czym się pochwalić w tej kwestii – od czasu do czasu zdarzało się całowanie, a jeszcze rzadziej nieporadne macanki. Jednak od niemal dwóch lat nie zaznał niczego. Den uciekłby do miasta w mgnieniu oka, gdyby tylko wiedział, co miałby tam ze sobą zrobić. Chłopak nie miał jednak wielkich ambicji – kierowała nim tylko chęć częstego uprawiania seksu.

Hormony buzowały w nim do tego stopnia, że pewnego razu nawet koza wydała mu się atrakcyjna. Bardzo go to gryzło przez długi czas.

Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał się ożenić. To był konieczny warunek regularnych stosunków z kobietą.

Małżeństwo zaczęło wyglądać zdecydowanie atrakcyjniej. Nawet jeśli jego ceną miałyby być dzieci.

Panienka Lee miała na imię Din. Była bardzo ładną szesnastolatką, która opuściła szkołę latem. W ich okolicy bowiem dziewczyny uczyły się zwykle dwa lata krócej od chłopców. Nie było tak dlatego, że były mniej bystre. Po prostu ich rodzice, a także same zainteresowane, wychodzili z założenia, że im szybciej założą one rodziny, tym lepiej. Ponadto, dziewczynom poniżej dwudziestki, łatwiej było znaleźć męża. Din zaakceptowała tę tradycyjną „mądrość” bez żadnej dyskusji, aczkolwiek jej matka nie była do końca przekonana do tego pomysłu.

Dziewczyna również pracowała przez całe życie – przed szkołą, jak i po niej. Być może nawet ciężej od swojego brata, który i tak nie byłby w stanie tego dostrzec. Praca dziewczyn była bowiem niemal niewolnicza, lecz nie rzucała się mocno w oczy.

Din miała swoje marzenia, a największym był chyba romans. Bardzo chciała poznać mężczyznę, który porwałby ją do Bangkoku. On zostałby lekarzem, a ona spędzała całe dni na zakupach z przyjaciółkami. Dziewczyna także miała problemy z opanowaniem swoich hormonów, ale ich kultura zabraniała jej przyznawania się do nich, nawet przed samą sobą. Gdyby jej ojciec, brat, a nawet matka, nakryli ją na zwykłym uśmiechaniu się do chłopców spoza rodziny, z pewnością zamknęliby ją w ukryciu.

Doskonale o tym wiedziała i bezkrytycznie pogodziła się z takim losem.

Planowała rozpocząć poszukiwania męża jak najszybciej. Matka zdążyła zaoferować jej swoją pomoc w tej kwestii. Obie wiedziały bowiem, że najlepiej nie zwlekać z ustatkowaniem się. Zapobiegało to jakiemukolwiek ryzyku zhańbienia rodu.

Krótko mówiąc, Lee byli typową dla tej społeczności rodziną i sprawiało im to radość. Wiedli życie zgodnie z miejscowymi obyczajami, co uznawali za właściwe, pomimo wywrotowych marzeń dzieci o ucieczce do wielkiego miasta. Problem młodzieży polegał jednak na tym, że ludziom gór od stuleci był wpajany brak ambicji. Dla rządu była to świetna rzecz, bo w przeciwnym wypadku młodzi już dawno uciekliby ze wsi do Bangkoku, a stamtąd do obcych krajów, jak np. Tajwan lub Oman, gdzie pensje były lepsze, a ponadto nie istniała w nich tak mocna presja środowiskowa.

Pomimo tego, wiele młodych dziewczyn udawało się do stolicy Tajlandii. Niektórym udało się znaleźć przyzwoitą pracę. Większość skończyła jednak w seks-branży. Przenosiły się potem do większych miast, a także za granicę, nawet poza Azję. Krążyło wiele okropnych historii na temat takich dziewczyn. Miały one na celu odwieść ich rówieśnice od pójścia tą samą drogą. W wypadku Din i jej matki, metoda ta okazała się skuteczna.

Pan Lee był zadowolony ze swojego życia. Kochał swoją rodzinę, chociaż nieszczególnie przyznawał się do tego poza domem. Był natomiast pewien, że nie chce ich stracić przez jakąś chorobę, która zaczęła w nim narastać jeszcze w młodym wieku.

Pan Lee, znany lepiej jako Staruszek Lee (chociaż wiedział, że niektórzy z mniej kulturalnych młodzieńców z wioski nazywali go Starym Capem), był w młodości idealistą. Po ukończeniu szkoły zgłosił się na ochotnika do walk w północnym Wietnamie. Nie miał tam daleko, gdyż mieszkał z rodziną przy granicy z Laosem. Amerykanie bombardowali też jego okolice, dlatego chciał mieć swój udział w powstrzymaniu tych działań.

Dołączył zatem do komunistów i wybrał się do Wietnamu na szkolenie wojskowe. Uczestniczyło w nim wielu podobnych do niego mężczyzn – mieli oni chińskie korzenie i serdecznie dość mieszania się obcych mocarstw w przyszłość ich rodaków. Amerykanie mieszkali tysiące kilometrów dalej, więc co im do tego, kto ma władzę w tej malutkiej części świata? Pan Lee nie był w stanie tego zrozumieć. Jego przecież nigdy nie obchodziło, kogo oni wybierają sobie na prezydenta.

Los jednak chciał, że mężczyzna nie mógł wystrzelać swojego gniewu. Pierwszego dnia po obozie szkoleniowym, został przetransportowany na pole bitwy, gdzie od razu oberwał odłamkiem szrapnela z amerykańskiej bomby. Rana nie zagrażała życiu, lecz była bardzo bolesna. To wystarczyło, żeby wykluczyć go z armii. Największy odłamek pocisku trafił go w górną część lewej nogi, a kilka mniejszych podziurawiło jego podbrzusze. Podejrzewał, że właśnie ta rana stała się źródłem jego obecnego dyskomfortu. Na pewno była ona źródłem plotek, że pan Lee został postrzelony.

Wrócił do domu z chromą nogą oraz odszkodowaniem, wystarczającym na zakup małej farmy. Jednak ze względu na uraz, mężczyzna postanowił nabyć stado kóz, hodować je, a następnie sprzedawać. Noga wydobrzała po roku od jego powrotu. Pan Lee wziął ślub ze śliczną miejscową dziewczyną, którą znał i miłował przez całe życie. Ona również była farmerką i razem wiedli szczęśliwe, lecz skromne życie.

Od tamtego czasu, każdego dnia tygodnia, z wyjątkiem niedziel, pan Lee brał swoje stado w góry na wypas. Latem natomiast zdarzało mu się tam często biwakować, czego nauczył się w wojsku. Wracał do tamtych czasów z nostalgią. Odbierał je jako szczęśliwe, chociaż wtedy z pewnością tak by ich nie nazwał.

W górach nie było już drapieżników, poza ludźmi. Wszystkie tygrysy zostały wybite dawno temu przez Chińczyków, na potrzeby ich branży medycznej. Pan Lee miał na ten temat mieszane uczucia. Z jednej strony wiedział, że była to zła rzecz. Z drugiej natomiast, nie musiał każdej nocy bronić kóz przed atakami dzikich kotów. Zanim kilka tygodni wcześniej dotknęła go choroba, pasał kozy od niemal czterdziestu lat. Znał zatem góry tak dobrze, jak większość ludzi znało swój miejscowy park.

Wiedział doskonale, których miejsc unikać, gdyż w latach 70. Amerykanie pozostawiali tam miny i paczki ze strychniną, których nie usunięto do tej pory. Wiedział też, skąd usunięto już nieprzyjazne materiały, aczkolwiek miesiąc temu jedna z jego kóz przekonała się, że saperzy nie znaleźli wszystkich. Oczywiście szkoda było zwierzęcia, chociaż jej śmierć przyszła szybko, gdy odbity kamień uruchomił minę. Ponadto była w jakimś sensie pożyteczna.

Wszystko to wydarzyło się za daleko od domu, żeby odnieść truchło z powrotem na farmę. Dlatego też pan Lee spędził w górach kilka dni opychając się kozim mięsem, podczas gdy jego rodzina odchodziła od zmysłów, zamartwiając się nad losem mężczyzny.

Staruszek Lee był zadowolonym z życia człowiekiem. Lubił swoją pracę i spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Zdążył pogodzić się z faktem, że nigdy nie będzie bogaty, ani nie wyjedzie więcej za granicę. Z tego powodu byli wraz z żoną szczęśliwi, że mają tylko dwoje dzieci. Kochał oboje po równo i chciał dla nich jak najlepiej. Cieszył się jednak, że skończyły już szkołę i będą mogły poświęcić się pracy na farmie, na której jego żona sadziła zioła i warzywa, a także hodowali trzy świnie i kilka tuzinów kur.

Pan Lee myślał sobie, jak bardzo mógłby rozwinąć swoją farmę, gdyby miał pomocników. Być może udałoby się zdobyć jeszcze tuzin kur, może kilka świń, a także stworzyć pole kukurydzy.

Mężczyzna wybudził się z zadumy.

- A jeśli to coś poważnego, Mat? Nie mówiłem o tym wcześniej, ale w tym tygodniu dwa razy zdarzyło mi się zemdleć, a dwa lub trzy razy niewiele brakowało.

- Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?

- No wiesz… Nie chciałem, żebyś się martwiła, a i tak nie mogłabyś mi pomóc, prawda?

- No…Nie osobiście, ale kazałabym ci iść wcześniej do ciotuni. Może nawet wysłałabym cię do lekarza.

- Oj, znasz mnie, Mat. Powiedziałbym wtedy: „zanim wydamy tyle pieniędzy, skonsultujmy się z ciotunią”. Muszę jednak przyznać, że czasami czuję się strasznie dziwnie i trochę się boję jutrzejszych wieści od ciotki.

- Ja też. Naprawdę tak źle się czujesz?

- Czasami. Po prostu nie mam wcale siły. Kiedyś mogłem biegać i skakać razem z kozami, ale teraz męczę się od samego patrzenia na nie! Coś się święci. Jestem tego pewien.

- Patrz, To - to było jej zdrobnienie dla niego, które oznaczało ‘tatę’. - Dzieci przyszły. Chcesz je wprowadzić w temat?

- Nie. Masz chyba rację i nie warto zawracać im teraz głowy. Wydaje mi się, że ciotka pośle po mnie jutro późnym popołudniem, więc na razie powiedz im, że będziemy mieli rodzinne spotkanie przy herbacie i mają na nie przyjść.

Mężczyzna wstał.

- A teraz pójdę się chyba położyć. Znowu czuję zmęczenie. Plwociny ciotuni ożywiły mnie na chwilę, ale już przestały działać. Powiedz im, że nic mi nie jest, ale poproś Dena, żeby jutro wyprowadził za mnie kozy, dobrze? Nie musi łazić z nimi nie wiadomo jak daleko. Wystarczy, że przejdzie się do strumyka, żeby poskubały trochę wodorostów i napiły wody… Przez dzień lub dwa nic im nie będzie. A gdy znajdziesz chwilę, mogłabyś zrobić mi tej swojej specjalnej herbaty? Tej z imbirem, anyżem, itd. To powinno mnie trochę ożywić. Aaa, może jeszcze trochę pestek melona lub słonecznika…I poprosisz Din, żeby je dla mnie wyłuskała?

- A może półmisek zupy? To twoja ulubiona… - spytała żona.

- No dobrze, ale jeśli zasnę, to postaw ją na stole. Zjem później zimną.

W tym momencie w domu pojawili się Din i Den.

- Dzień dobry, dzieci – przywitał je ojciec. - Położę się dziś wcześniej, ale nie martwcie się. Nic mi nie jest. Matka powie wam więcej. To chyba tylko jakaś infekcja. Dobranoc wszystkim.

- Dobranoc, To - odpowiedzieli wszyscy.

Din wyglądała na szczególnie zatroskaną, gdy niespokojnie patrzyli na oddalającego się pana Lee, a następnie na siebie nawzajem.

Mężczyzna leżał sobie cicho w ciemności. Czuł, że coraz mocniej rwało go w bokach. To prawie jak ze spróchniałym zębem, który przysparza najwięcej kłopotów po ułożeniu się w łóżku. Pan Lee był jednak tak zmęczony, że zasnął jeszcze zanim przyniesiono mu herbatę, zupę i pestki.

Reszta rodziny siedziała w półmroku przy dużym stole na zewnątrz. Rozmawiali o kłopocie pana Lee ściszonymi głosami, chociaż i tak nikt by ich nie usłyszał.

- Mamo, czy To umrze? - spytała Din, niemal szlochając.

- Nie, skarbie. Nie umrze - odparła kobieta. - Przynajmniej tak mi się wydaje.

1 2 DYLEMAT RODZINY LEE

Rodzina Lee spała w typowych dla wiejskich domostw warunkach – wszyscy w jednym pomieszczeniu. Mama i tata zajmowali podwójny materac, natomiast każde z dzieci miało swój własny. Łóżka były chronione moskitierami. Tego ranka wszyscy chodzili na paluszkach, żeby tylko nie obudzić Henga.

Dzieciaki wiedziały, że coś jest nie tak. Zawsze to pan Lee wstawał pierwszy, nawet w najmroźniejsze poranki. Zerkały przez moskitierę na jego trupiobladą twarz, na poważnie zmartwieni. W końcu zjawiła się matka i wygoniła je na zewnątrz.

- Din, wyświadcz nam przysługę, skarbie. Nie podoba mi się, jak wygląda dziś twój ojciec. Weź zatem prysznic i pójdź do ciotuni. Może ma już dla nas jakieś wieści. Jeśli jeszcze na to za wcześnie, a znając ją, to pewnie tak, poproś ją, żeby postarała się bardziej dla swojego ulubionego bratanka, zanim będzie na to za późno, dobrze?

Din rozpłakała się i pobiegła pod prysznic.