banner banner banner
Drapieżca
Drapieżca
Оценить:
 Рейтинг: 0

Drapieżca


– Pusto. Szedłem po jedzenie, na zakupy.

Zdzierają mi torbę z ramienia i wywracają na lewą stronę.

– Dokumenty!

– Mam ze sobą tylko przepustkę.

– Dawaj!

Wyjmuję z kieszeni obłożony w przezroczysty plastik kartonik.

– Tak… Karasew Denis Wiktorowicz?

– We własnej osobie.

– Na foto… podobny. Gdzie mieszkasz?

– Aleja Modrzewiowa pięć. Mieszkanie piętnaście. Trzecie piętro.

Siłowik zwraca się do swoich towarzyszy. Ci przestali już oglądać zwłoki i bez pośpiechu idą do nas.

– Hej, dowódco, to jakiś miejscowy, mieszka obok. Po chlebek się wyszło, co?

– A ten co, całkiem z rozpaczy skretyniał?

Okrążają mnie, jeszcze raz zaglądają do torby, obmacują kieszenie.

– Rzeczywiście czysty! Skąd takie dupki wyłażą?

– A co się stało? – interesuję się ostrożnie.

– Skąd ty się wziąłeś, naiwniaku?

– Zapieprz mieliśmy… prawie przez tydzień nie wychodziliśmy z pracy, nawet tam spaliśmy!

Jeden z tych, co podeszli, sądząc po stosunku otoczenia, dowódca, uśmiecha się.

– Ogółem, totalna rozpierducha.

– Wojna?

– Na razie jeszcze nie, ale to nie znaczy, że nie nastąpi. Ludność cywilna spieprzyła niemal w komplecie. Dzisiaj zamknęli możliwość wyjazdu.

– A… co robić? Przecież w takim wypadku powinni nas wywieźć!

– Komu władza winna – wszystkim darowała! Chodźcie, chłopaki, zostały nam jeszcze dwa punkty.

Przestali się mną interesować, oddają przepustkę i odwracają się plecami.

– Poczekajcie! A co ze sklepem? Gdzie mogę kupić jedzenie?

– Waś, daj coś temu męczennikowi.

Koło moich nóg ląduje parę konserw, a żołnierze, nie odwracając się znikają za rogiem.

Jakoś to wszystko… ej, oni dopiero co zabili człowieka! Powinna przecież przyjechać policja, wszystko obejrzeć, protokół jakiś spisać… A ja? Co powinienem zrobić? Świadek? Właściwie i tak nic nie widziałem!

Zbierając puszki, mijam martwe ciało i zaglądam przez rozbitą witrynę. Tak, tu nic nie ma. Wygląda na to, że sklep wyczyścili do zera – półki są puste. Tylko kilka porozrzucanych butelek z wodą mineralną. Cóż, wychodzi na to, że w czymś się nie dogadali? No i oni go rozwalili i nawet się tym nie przejęli. Cholera, jakoś strasznie nawet do sklepu zaglądać… ale jak mus to mus! Przecież według tych samych facetów taka sytuacja jest teraz wszędzie.

Przełażę przez parapet, uważając, by nie pokaleczyć się odłamkami szkła. Tak, butelki wędrują do torby! Co tu jeszcze jest? O, papierosy! Przecież ja nie palę! Mój osobisty sknerus zachichotał z całych sił: „Za darmo! Nie ma gospodarzy – bierz!”

Oczami szukam terminalu, ściskając w ręku kartę kredytową. „A ty co, dupku?! Porąbało cię?! Jaki, cholera, terminal – tu trup przy wejściu leży!” M-m, tak… rzeczywiście… trochę tego. Karta do portfela, portfel do kieszeni. Karton papierosów też, do torby!

Nie ma chleba. I żadnych konserw. Tutaj, jak się wydaje, grasują nie pierwszy dzień i wszystko wymietli do czysta. Wody nie wzięli: wątpliwe, by teraz ktoś dbał o dietę. Dobrze. Produkty dla dzieci, pasują? Cóż, jeśli dzieci mogą, to znaczy, że dorosłym się nie zabrania. Czyli nabiorę ciała, jedząc na śniadanie Gerbera!

Coś nieźle pieprznęło za rogiem, przerywając gwałtownie moje przemyślenia. Idioto, tu strzelają na serio! Pora brać nogi za pas!

Już na klatce schodowej dotarło do mnie, co nie dawało mi spokoju przez cały ten czas. Szewron na rękawie dowódcy. W czasie swojej krótkiej służby w sztabie batalionu napatrzyłem się na różnych gości. Oficerowie i żołnierze, zwykła piechota i wszelkiego rodzaju dziwne oddziały i wielu z nich nosiło rozmaite naszywki i emblematy. Łączyło je jedno – nie było tam żadnych obcych liter. A tu… szewron mignął wprost przed moim nosem, udało się mi więc dość dokładnie mu przyjrzeć. Najprawdziwsze łacińskie litery! Tarcza, na której przedstawiono miecz, rękojeścią do góry i napis BEAR. To znaczy niedźwiedź, tłumacząc z angielskiego. Gdzie niby w armii rosyjskiej takie oddziały? Mocno wątpię w to, że w policji są takie jednostki. Na temat różnych służb specjalnych w ogóle lepiej nic nie mówić, u nich to nie jest mile widziane, o ile wiem.

W drodze do domu zauważyłem, że samochodów na podwórkach było znacznie mniej. Znaczy, póki ja, tam na kanapie, oglądałem wiadomości, mądrzejsi ludzie wynosili się z Тarkowa. No, no… jakoś nie przypominam sobie takich miejsc, gdzie z radością witano by uchodźców z dalekich krajów. Wszystko jedno z jakich, nikogo nie chcą. Tu nie Europa! Chociaż i tam ostatnio niezbyt słodko.

Własny dom przywitał mnie ciemnością na klatce schodowej – prąd wysiadł? Pieprzyć to, za to winda działa! O co tu chodzi? W świetle latarki z komórki stało się jasne: ktoś wykręcił żarówki. Dożyliśmy, cholera, że już żarówki zaczęli kraść…

Oto i mieszkanie. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczynam wykładać zdobycz na kanapę. Nie za dużo, ale i to boży dar! Na kilka dni jest żarełko!

Stawiam czajnik na kuchenkę elektryczną. „Miau” – melodyjne zaśpiewał dzwonek u drzwi. Na ekranie monitora wyświetliła się twarz Paszy Galpierina. Po co on tu przyszedł?

– Otworzyć drzwi! – Elektronika, posłuszna mojemu głosowi, uruchamia zamek.

– Cześć!

– Witaj! Wejdź, właśnie robię herbatę.

– Nie teraz. Miszkę zabili, słyszałeś?

Stop…

– Frołowa?

– No!

Nasz admin, mój kolega. Dobrotliwy grubas w okrągłych okularach, w czymś podobny do Johna Lennona. Świetny, absolutnie niekonfliktowy facet. Komu on mógł przeszkadzać?

– Pieprzysz… – mówię niepewnie. – Zaraz, a ty skąd to wiesz?

– Czy ty w ogóle jesteś na bieżąco z tym, co się wokoło dzieje?! – wybucha Paszka.

Od takiego nawału emocji pogubiłem się i nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć.