banner banner banner
Drapieżca
Drapieżca
Оценить:
 Рейтинг: 0

Drapieżca


Drugie piętro. Pić mi się chce, że zaraz zdechnę! Czuję suchość w ustach. Wykorzystując dogodny moment, zatrzymuję się na schodach i pospiesznie pociągam z butelki. Zwykła woda pitna, taszczę całą skrzynkę. To nie wódka, nie wzbudza szczególnego zainteresowania u strażników. I zapachu nie będzie.

– Ruszaj się!

Taranujący zbiegają na pierwsze piętro. Teraz! Wymijając ich, kopię pod kolano najbliższego. Ten wrzasnąwszy głucho, traci równowagę, a ciężki stalowy kloc niebezpiecznie przechyla się na bok.

Yes! Teraz upada drugi – podcięcie, to przykra sprawa – i leci do przodu.

– Rwaamać!

Inercja takiego drobiażdżku, to nie w kij dmuchał. Kłoda swoją masą (plus mój cios nogą) popycha pierwszą parę taranujących. Z brzękiem wylatuje podwójna szyba. W ślad za nią ląduje kłoda, ciągnąc ze sobą tragarzy, biegnących na przedzie.

Przysiadam na balustradzie, obracam się i zawisam na rękach. Trochę w lewo… skok! Pod moimi nogami sprężynuje czyjeś ciało. Dzięki, stary, zapewniłeś mi miękkie lądowanie, na to liczyłem!

Tej części budynku nikt nie pilnuje – wyjście jest z drugiej strony. A to znaczy, że nikt nie może mnie zatrzymać. Chyba że kula. Skręciwszy za róg, zatrzymuję się na moment – zero strzałów, zero odgłosów pościgu. Znaczy, jak na razie mnie nie złapali. I git. Babrzcie się sami w swoim gównie!

To co zrobiłby normalny człowiek w mojej sytuacji? Jasna sprawa, że wyrwałby do domu. Tia, i za daleko by nie uciekł. Mało to w okolicy kręci się przeróżnych „makarów” z przydupasami. Jakoś nie mam ochoty sprawdzać, zamienić jeden barak na drugi, też czemuś nie. Dlatego też nie uciekamy.

Wybieram dom – zwykły czteropiętrowiec – wspinam się na balkon pierwszego piętra. Na moje szczęście lokatorzy z parteru zamontowali na swoim kratę, której pręty wykorzystuję jako drabinę. Nie żeby sprawnie mi to szło, ale jakoś załażę. Sił póki co mi nie brakuje. Kładę się, rozglądam. W szafce jakieś szmaty. O, toporek! Mały, i git, duży nie jest mi specjalnie potrzebny. Puszka oleju maszynowego i rożne gospodarcze drobiazgi. Okej, to na później. Rzucam ścierki na podłogę i obficie polewam olejem. Dyskretnie sprawdzam, czy nikogo nie ma w pobliżu. Czysto. Przyciskam natłuszczony materiał do szyby, napieram – i trzeszczy wypchnięte szkło. Jeszcze w szkole o tym czytałem. Tytuł książki: „Młoda Gwardia”. Tam napisano, że szyba wybijana w taki sposób nie wydaje charakterystycznego dźwięku. No i w zasadzie, autor nie skłamał. Ostrożnie przełażę przez parapet. Gotowe, jestem w środku, mam nadzieję, że nikt z ulicy tego manewru nie zauważył. Teraz można się rozejrzeć, byle tylko nie pokazywać się w oknach. W kuchni odkrywam czerstwy bochenek, ugotowany makaron, dawno już spleśniały, i parę słoików z domowymi kiszonkami. O pomidory! Świetnie, chleb sobie namoczę w zalewie. Znalazłem też trochę wody, będzie czym popić. Kran w odpowiedzi na przekręcenie kurka tylko smętnie zacharczał, w rurach pusto. No teraz to można spokojnie odetchnąć.

Uznaję, że ucieczka się udała. Improwizacja, ale innego wyjścia nie było. Tak, uszkodziłem jednego z taranujących, a drugiego, całkiem możliwe, zabiłem, skacząc na niego z półpiętra. I niech sobie krzyczą z oburzeniem strażnicy moralności, ja tam wyrzutów sumienia nie odczuwam. I w ogóle. Jeszcze dziś w nocy moi, jak by to powiedzieć, towarzysze niedoli trzymali mnie za ręce i nogi, a w tym czasie jeden z nich mnie bił. I najwyraźniej, żadne sumienie go nie dręczyło. Na polecenie brygadzisty, któryś z taranujących upuściłby mi na nogę ciężką stalową belkę i też mało prawdopodobne, żeby to go zasmuciło. Zgiń dziś ty, a jutro ja! Wstrzymam się na razie z umieraniem, nie mam ochoty dostarczać przyjemności kudłatemu brygadziście. No, mam nadzieję, że teraz wpierdolą mu w full HD.

Podałem bandytom swój adres i całkiem możliwe, że ktoś go zapamiętał. A to oznacza, że mogą tam na mnie czekać. Na zdrowie, niech sobie nawet zaglądają do mieszkania, nie mam nic przeciwko. Dla mnie i tak nie ma tam nic cennego. Wszystko, co potrzeba da się zdobyć w innych miejscach, na przykład w takich opuszczonych mieszkaniach. A co, tylko bandytom wolno szabrować?

Ludzie Makara czyszczą domy systematycznie, niczego nie przepuszczając. W takim tempie, żeby dotrzeć tutaj, muszą jeszcze długo, długo dreptać. A to znaczy, że mogę wyluzować – blisko swoich włości na pewno nie będzie mnie szukał. Za to, jak najbardziej jest w stanie wysłać do mojego domu parkę morderców, ale tam czeka ich niepowodzenie – aż tak jeszcze rozumu nie straciłem.

Spałem trochę niespokojnie, w pobliżu ktoś wszczął strzelaninę. Tyle dobrego, że nie przy samym domu – zawsze coś. Kolejny raz przekonuję się, że trzeba stąd spływać.

Przeszukanie mieszkania, przeprowadzone przez mnie metodą bandytów, przyniosło mniej niż skromne rezultaty – najwyraźniej mieszkali tu ludzie niebogaci. Oprócz kiszonych ogórków, znalazłem jeszcze trzy słoiki jabłek. Sajra, gorbusza, herbata. Swoją drogą całkiem nieźle. Cukier. I tak, ziarnko do ziarnka. Płaszcza nie wziąłem, nie ta pora roku, za to kurtkę skórzaną (niechby i nie nową) przygarnąłem. Butów w moim rozmiarze nie było, niestety.

I tak sobie siedzimy, nocy czekamy. Nie żebym miał wzrok jak sowa, ale przecież inni też nie będą mieli żadnej przewagi. Drogę znam, pamięć wzrokowa dopisuje. Więc drobnym kroczkiem się przekradnę – byle w stronę domu, z dala od tych terytoriów.

Nie wiedzieć kiedy przysnąłem, widać nerwy nie wytrzymują. Obudziłem się, gdy ciemność za oknem ukryła już sąsiedni dom. Mówiąc wprost, nigdy nie podejrzewałem, jak ciemno może być w mieście. Co by się nie działo, zawsze jest tu jakieś światło. Nawet w razie awarii zasilania w oknach coś się świeci. A teraz ciemność prawie absolutna! Ani płomyka, ani żarówki! Aż strach na to patrzeć.

I dźwięki. W tym Tarkowie są zupełnie inne. Nawet szum wiatru za oknem inaczej się odbiera. Coś gdzieś skrzypi, pewnie drzwi – zapomnieli zamknąć. Szelest wszystkich możliwych śmieci, rozwiewanych na wszystkie strony. Żadnych kroków ani dźwięku silnika – nic.

Jednak pora się ruszyć. Długo tu nie przekantuję, coś trzeba jeść. Jeśli wezmę się za plądrowanie mieszkań, zawsze będzie ryzyko, że trafię na kogoś lepiej zorganizowanego w tym względzie. Znów zaproponują mi dźwiganie kłody i to może okazać się jeszcze nie najgorszym wariantem. Dziękuję, postoję.

Nie wyszedłem przez balkon, po coś w końcu wymyślono drzwi. Zamek prościutki. Przezornie go nie zamknąłem, tylko zaklinowałem falkę karteczką, żeby się nie zatrzasnął przy zamykaniu. Taki sam papierek wsunąłem w szczelinę między zawiasem a samymi drzwiami, by z kolei nie otworzył ich wiatr. Przynajmniej nie od razu – trzeba zostawić sobie miejsce, do którego będzie można sprawnie się zmyć w razie potrzeby.

Na klatce schodowej było jakoś tak upiornie, tutaj świst wiatru odczuwałem zupełnie inaczej niż w mieszkaniu. Ostrożnie uchylam drzwi na dwór, jakiś czas wytężam słuch – na razie nic nie wyczuwam.

* * *

Na dworze powitał mnie chłód i pochwaliłem się w myślach za to, że szczęśliwie zaopatrzyłem się w skórę. Rozglądam się (raczej nasłuchuję) i przebiegam do sąsiedniego domu. Ulica, tym razem szersza niż poprzednia. Wpatruję się w ciemność. Oczy powoli przywykają, zaczynam już rozróżniać kontury budynków i najbliższych drzew. Wybieram odpowiedni moment, szybko przecinam ulicę i skrywam się pod ścianą ośmiopiętrowca. W porządku. Nikt mnie nie zawołał i w ogóle w żaden sposób nie zareagował na moją obecność. No to idziemy…

Świt zastał mnie niezbyt daleko od znajomych okolic. Nie było najmniejszego sensu iść do portu. Naturalnie, do domu też się nie wybierałem – jeszcze mi tylko spotkania z wysłannikami Makara do pełnego szczęścia brakuje! Za to swoją skrytkę odwiedzić trzeba. I biuro w suterenie, tam na pewno nikt się nie włamał. Nierzucająca się w oczy tabliczka SanTechKomplet – Service aż nazbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie ma tam czego szukać. Kolejni producenci papierków. To znaczy, wyraźnie dla każdego, kto tam wcześniej nie bywał. A ja owszem. Nie żeby często, ale zaglądałem od czasu do czasu. Tak, łomu nie mam, za to mam toporek i pewną znajomość zawiłości architektonicznych budynku. Było by więcej rozumu, obszedłbym się poprzednio bez łomu. Ale wiadomo, kiedy ta właściwa myśl wpada nam do głowy. Niestety, nie wtedy, kiedy jest potrzebna, tylko zazwyczaj później.

Wcześniej – później, grunt, że nie musiałem wyważać drzwi. Niech sobie stoją. Z drugiej strony jest inne wyjście. I tam w ogóle nie trzeba niczego rozbijać. Piwnica była tu stosunkowo mało zagracona, światło przenikało przez okienka, więc dość szybko przedarłem się przez wąskie pomieszczenia.

I czego my tu potrzebujemy? O jest – w ścianie widać metalową szafkę. Na pierwszy rzut oka rzecz w tym miejscu zwyczajna i oczywista. I w sumie tak właśnie jest – tkwi w tym murze od niepamiętnych czasów. Jednak, o ile wcześniej, nie wiadomo już przy której władzy, była to zwykła skrzynka telekomunikacyjna, to teraz… No tak, teraz to przestarzała zwykła skrzynka telekomunikacyjna. Kiedyś tak je montowali. Potem przenieśli łącza na zewnątrz, żeby ułatwić dostęp obsłudze, a dokładniej postawili nowe skrzynki, bardziej nowoczesne. A ta po prostu została. A po upływie pewnego czasu jacyś mądrale zaczęli wykorzystywać ją do nielegalnego podłączania się do linii telefonicznych. Przewodów, które tędy szły, nie nie odłączono całkowicie, bo wymagało to jakichś tam robót montażowych… A w budynku mieściło się dużo najrozmaitszych firm, które nocą w większości były nieczynne. I to ich numerów używano do „nieoficjalnego” użytkowania internetu. Mówiąc jaśniej, korzystali z nich hakerzy, przesiadujący w tym właśnie pomieszczeniu, do którego tak bardzo chciałem się dostać. Nawiasem, wtedy tych „przodowników internetu” nazywali zupełnie inaczej.

Czasy się zmieniały, ludzie porośli w piórka, zarobili trochę grosza i stopniowo porzucali stare zajęcie. Stało się trochę niebezpieczne: państwo zaczęło robić jakieś nieprzyjemne aluzje. Ferajna siedząca za ścianą zajęła się bardziej pożyteczną i dochodową działalnością – transakcjami. Jasna sprawa, że nikt tu kasy nie przywoził i nie trzymał. Tu produkowano firmy-krzaki. Hurtowo i z niemałym entuzjazmem. Tarkowski urząd celny był w stanie przełknąć dowolną ilość lewizny.

A szafka z przewodami została. I nikt, nawet zasiedziali pracownicy, nie podejrzewał, że od kolejnej piwnicy oddziela ich tylko blaszany tył starej skrzynki telekomunikacyjnej. Ja wiedziałem, bo sam kiedyś ciągnąłem te przewody, a raczej pomagałem – aż tak wielkim specem to ja nie byłem. Tia… jakich to ja chałtur wtedy nie brałem, nawet jako fizyczny niewykwalifikowany próbowałem dorabiać. A już ile wszelkiego sprzętu ponaprawiałem, polutowałem, to trudno sobie wyobrazić! Że też wcześniej sobie o tym nie przypomniałem!

Przejście przez skrzynkę, jak nietrudno zgadnąć, prowadziło do składziku. Kiedy już się w nim znalazłem dość długo otrzepywałem się z kurzu i rozmaitego śmiecia wypełniającego byłą centralkę. Na przyszłość trzeba się zastanowić, jak ten syf oczyścić.

W biurze panowały ciemności – tu też nie było prądu. W ogóle to dziwne… mam wrażenie, że prąd wyłączają jakoś tak wybiórczo. Nic to, na razie z okien pada wystarczająco dużo światła, żeby jako tako się zorientować.

Do pomieszczenia managerów nie zajrzałem. Po prostu nie widziałem szans na znalezienie tam czegoś ciekawego. Ludzie zmieniali się tu na tyle często, że mało komu udało się udomowić stanowisko pracy. Za to poszperanie w pokojach kierownictwa, gdzie bywałem po starej znajomości, zdecydowanie miało sens.

Stoję w progu gabinetu Witki i się rozglądam, zdezorientowany. Wygląda, jakby popracował tu OMON albo inny OMSN[3 - OMON, OMSN – rosyjskie jednostki specjalne podległe Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.], a na koniec wpadł z wizytą urząd podatkowy. I o ile ci pierwsi po prostu szukali dokumentów, to podatkowi, z braku takowych, zwyczajnie wynieśli wszystko, co miało choćby najmniejszą wartość i dało się jakoś upłynnić. Pootwierane szafy, wywalone na podłogę szuflady i rozwarte drzwi sejfu jaskrawo mówiły o tym, że opuszczali biuro nie tyle szybko, ile w niewyobrażalnym popłochu. Hm, przyznam, że spodziewałem się zastać ciut inny obrazek.

Szybko przeszukuję pokój, ale oprócz kilku paczek papierosów i porozrzucanych wszędzie papierów znajduję tylko niezaczętą butelkę wódki. I tyle. No dobrze, przecież Witka sam tu nie siedział, są inne gabinety. I były. I nie bardzo różniły się od tego. Tyle że panował tam mniejszy bajzel.

Odkopałem otwarte pudełka cukierków, napoczęte butelki koniaku i dwie puszki piwa. I takie tam niepoważne drobiazgi. Na wieszaku odkryłem torbę z laptopem. Dość starym, ale na pierwszy rzut oka działającym. Choć, poziom naładowania baterii był kiepściutki. Szlag, to co, wychodzi na to, że się tu na próżno pchałem?

Witia lubił sobie dogadzać i na jako takie zapasy można było bezwzględnie liczyć. A tu porażka! Plunąłem na wszystko i ruszyłem do pokoju managerów, tam pokopię.

Mogłem sobie darować. Wracam do gabinetu szefa i rozwalam się w eleganckim fotelu. Coś tu jednak ocalało. Łyk koniaku, dwa cukierki i ponury nastrój trochę odpuścił.

Szlag… I co my mamy w aktywach? Na tych zapasach przeżyję jakieś dwa, trzy dni. To plus. Mam dach nad głową, to też nieźle. Mocno wątpię, żeby w najbliższym czasie ktoś chciał się tu włamywać. Trzeba będzie przytargać różne śmieci i zawalić nimi drzwi wejściowe – i tak nie będę z nich korzystać. Przez skrzynkę spokojniej.

Chwila! Skaczę na równe nogi. Pokój wypoczynkowy. Był przecież! Wcześniej stał tam serwer, potem, kiedy te wszystkie hakerskie numerki się zakończyły, Witka zataszczył do tego pomieszczenia seksodrom. Jak takie łóżko przelazło przez drzwi? Jak nic w częściach zanosili. Drzwi… gdzieś tu powinny być. Znalazłem je dość szybko, znacznie więcej czasu zajęło mi zrozumienie, jak się otwierają. Rozwalać ich nie chciałem, mogą się przydać. W końcu regał drgnął i bezdźwięcznie obrócił się na zawiasach. Aha.

Tak, seksodrom jest. I to normalnie odlotowy (ech, wziąć by tu teraz tamtą dziewczynę)! Był także stosik świeżej pościeli i kilka paczek prezerwatyw. O, to zaprawdę towar pierwszej potrzeby! Gdzie są te baby… No, u Makara to na pewno. Widziałem kołyszące się na sznurku staniki i inne takie… hmm… bieliźniane detale. Jakoś wątpię, że ludzie Makara noszą podobne rzeczy. Tylko, co mi z tego?

Luksusowa plazma na pół ściany, natrysk (bez wody) w składziku – i finito. Więcej nic, jeśli nie liczyć różnych tam żeli i golarki z zestawem zapasowych ostrzy. No i dobrze, przynajmniej mordę ogolę, bo zarosłem jak dzikus. A z myciem teraz, że trudno gorzej – wody przecież brak! Nawet do kibla trzeba wychodzić na dwór. Inaczej szybko się uduszę.

Podsumujmy: mam teraz dobrze zamaskowaną metę, eleganckie łoże z pewnym zapasem pościeli, golarkę, różne tam żele intymne i tyle. A tak! Są jeszcze prezerwatywy! Francuskie, drogi towar! Tylko komu by to opchnąć…

Zaraz! Opchnąć! Coś mi zaświtało. Nie, nie w sensie wycieczki z tym towarem do Francji (choć z takiej możliwości wcześniej też bym nie zrezygnował!), tylko coś bardziej realnego.

Idąc po ulicach z brygadą rozpruwaczy widziałem splądrowane sklepy. I jeszcze wtedy zakiełkowało we mnie pewne podejrzenie na ten temat – coś za szybko udało się wykręcić takie numery!

Ile czasu przesiedzieliśmy za miastem, wykonując pilną pracę? Bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym – prawie dwa tygodnie. I co, w tym czasie wszyscy skapnęli się, że trzeba zwiewać z miasta?

Zdecydowanie nie we wszystkich mieszkaniach, które pruliśmy, były ślady pospiesznego pakowania. Czyli, ludzi wywieźli. I to najprawdopodobniej w sposób mniej więcej zorganizowany. A gdzie się podziała policja? Właśnie, dobre pytanie.

Tak, sklepy rozgrabili. Oczywiste, że zrobili to, kiedy policja nie mogła już temu przeszkodzić. Znaczy, nie w czasie ewakuacji. Wtedy, wręcz przeciwnie, wszyscy stróże porządku powinni mieć oczy dookoła głowy. Ład publiczny, jak to mówią, podtrzymywać.

Ewakuacja takiego miasta to doba – dwie, minimum. Jak nie więcej. Ale my przesiedzieliśmy w pensjonacie dwa tygodnie! No trochę czasu przespałem w domu. Wiadomości, kretyn, w telewizji oglądałem! Wtedy, kiedy trzeba było brać nogi za pas! A ja słuchałem kolejnych bajek opowiadanych przez nawiedzone gadające głowy. Potem Galpierin, próba wyjazdu i bezsenna noc na klatce schodowej. Koło zaminowanego mieszkania, aha…

Przypomniałem sobie pierwszy splądrowany sklep – to znaczy już wtedy zdążyli go wyczyścić. Można przypuszczać, że takiego właśnie spóźnionego marudera zastrzelili nieznani żołnierze. O! To przecież był drugi sklep! A pierwszy powitał mnie wejściami zamkniętymi na cztery spusty i opuszczonymi roletami na oknach. Mówcie sobie co chcecie, ale tak to nie ma. Wszystkie sklepy wywrócone prawie na lewą stronę, a ten caluteńki. W każdym razie, wtedy wyglądał na zupełnie nietknięty. I nieporzucony, tak nawiasem. I kto tam się okopał? Ano, wytężmy mózgownicę, przecież tam nad wejściem wisi szyld. Dok-ład-nie! „IP Ogryzko A. A.” A może A. W. Jeden chuj, mówiąc szczerze. Ot, nie okradli mu sklepu – i wszystko pasuje. Znaczy, obywatel Ogryzko jakoś umiał przetrwać w takich czasach. I jest szansa, że w którymś momencie, chcąc nie chcąc, wysunie nos zza zamkniętych drzwi.

Cóż, teraz przynajmniej mam cel. Nawiązać z nim wzajemnie korzystne stosunki. Było nie było sklep! Nie w kij dmuchał… Tam przecież może być jedzenie! Aha i zacznę wciskać mu prezerwatywy.

Rozdział 3